niedziela, 15 kwietnia 2012

Roladki a la de volaille

Od jakiegoś czasu muszę się nieźle nagłowić, by wszystkie, a chociażby zdecydowana większość przygotowywanych przeze mnie potraw nie była smażona. Muszę też unikać używanych do tej pory bardzo często przeze mnie składników wielu potraw. Nie mogę przykładowo używać cebuli, nad czym bardzo boleję, bo uwielbiałam ją kiedyś dodawać do różnych sosów, sałatek, itp. Wszystko ze względu na zdrowie mojego Dużego Chłopca. I moje przy okazji też, bo dania, które teraz serwuję, są w większości dietetyczne i lekkostrawne.
Tak się fajnie złożyło, że od mojej ulubionej Przyjaciółki i Jej Męża dostaliśmy pod choinkę coś, co nazywa się slow cooker, co wychodzi mi na to, że po polsku nosi nazwę wolnowara. Nie wiem, czy jest to urządzenie popularne, ale widząc reakcję mojej Mamy na mojego slow cookerka, nie wydaje mi się.
W skrócie - jak sama nazwa wskazuje, w naczyniu tym gotuje się wolno. Owo naczynie składa się z bazy, która nagrzewa misę (jest to chyba misa ceramiczna, bardzo gruba, ale nie znam się na materiałach garncarskich za bardzo), misy właśnie i pokrywki. Gotowanie w tym ustrojstwie polega na wrzuceniu do misy wszystkiego, co chce się ugotować, przykryciu szczelnie pokrywką i czekaniu około... 5-8 godzin, w zależności od ustawionego programu i potrawy, którą gotujemy. 
Urządzenie to jest elektryczne, ale nie musimy się zupełnie martwić o nasze rachunki za prąd, gdyż w ciągu tych kilku godzin pracy, slow cooker pobiera energię tylko kilka razy 4-5 do chwili, aż misa, a właściwie jej zawartość osiągnie temperaturę 90-100'C. Później potrawa grzeje się sama od siebie, jak mogłabym to opisać. A gdy temperatura w misie spadnie poniżej kilkudziesięciu stopni, włącza się ono na nowo na kilka minut, by podgrzać znów do setki.
W dokładne techniczne sprawy nie będę się zagłębiać, dość, że mięso, które dotychczas nie udawało mi się przygotować tak, jakbym chciała i np. wołowina nigdy mi się nie udała udusić tak, by była naprawdę miękka, w wolnowarze mięknie tak, że nawet nasi dziadkowie i babcie mogą spożywać posiłki z tego gara bez swoich własnych szczęk. A mój bardzo wybredny DC wyśpiewuje peany na cześć moją i naszego slow cookera.
Na dziś miałam w planach schabowe. Ale jak tu je przygotować, skoro nie powinnam ich smażyć. No i pomysł podsunął mi właśnie mój osobisty Duży Chłopiec. Wrzuć mięcho do slow cookera, mówi. No racja! Dlaczego nie?
Zazwyczaj mięso na kotlety kupuję w większej ilości, tłukę je, każdy kotlet w osobnym woreczku z przyprawami i zamrażam. Takie też miałam przygotowane kotleciątka na dzisiaj. Zachciało mi się jednak je trochę udziwnić, niż tylko wrzucić do gara i dusić. O właśnie, bo w slow cookerze wszystko się dusi bez wcześniejszego podsmażania. I jeszcze ma jedną wielką zaletę to urządzenie. Nic do niego nie przywiera! I nie może się w nim nic przypalić.
Zanim zacznę pisać co i jak z czym robiłam, podam listę produktów wykorzystanych do mojego obiadu.

Składniki:
3 stłuczone kotlety schabowe posypane przyprawami wedle uznania
5 średniej wielkości pieczarek
3 plasterki sera żółtego (użyłam Gouda)
1 kostka mięsna Winiary
sól, pieprz
ew. śmietana do zabielenia sosu

Sposób przygotowania:
Pieczarki pokroiłam w drobną kostkę i poddusiłam w rondelku w 2-3 łyżkach wody, posoliłam i popieprzyłam do smaku. Na kotlet położyłam plasterek sera i wysypałam czubatą łyżeczkę podduszonych pieczarek.
Tak przygotowane kotlety zawinęłam w roladkę i obwiązałam białą nitką, żeby się za mocno nie rozlazły. Nie używałam wykałaczki (znów dzięki DC), jak to zwykle robię i słusznie, bo prawdopodobnie mięso rozleciałoby mi się na kawałki w slow cookerze.

Zawiązane roladki ułożyłam do misy, a pozostałe pieczarki rozsypałam na dno. Wszystko zalałam bulionem mięsnym (kostkę rozpuściłam w 300ml gorącej wody) i włączyłam wolnowar. Zanim mięso zmiękło minęło około 5 godzin - na szybszym programie.

A po przekrojeniu mięsko wyglądało tak: 

Smakowało!

Taaa i właśnie się zorientowałam, że zdjęcia podpisałam tytułem mojego drugiego bloga, zamiast "Kuchnią..."